9 stycznia br. nadzór nad gospodarką wodną kraju od Ministerstwa Środowiska przejęło Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej. Czyli znalazła się tam, gdzie zawiaduje się również żeglugą śródlądową. Dla tej ostatniej jest to chyba dobra wiadomość.
Już z 10 lat temu w tym miejscu wskazywaliśmy, że na klimat sprzyjający rozwojowi dróg wodnych, a zatem i żeglugi śródlądowej, w resorcie zajmującym się ochroną środowiska trudno liczyć. Nie da się po prostu rozwijać transportu śródlądowego, nie naruszając w mniejszym czy większym stopniu stanu środowiska wodnego. Jakiekolwiek większe projekty hydrotechniczne, zwłaszcza nowe, napotykały więc w ministerstwie środowiska na sprzeciw, a przynajmniej opór.
Niegdyś intensywnie wykorzystywane transportowo rzeki i kanały przez lata niszczały, przemieniając się w ostoje dla ptactwa i wszelkiej innej wodnej fauny i flory – oczywiście o ile stan ich czystości na to pozwalał, bo i z tym bywało gorzej. Dzięki temu możemy się szczycić Wisłą jako ostatnią dziką (a właściwie zdziczałą) wielką rzeką Europy, a Polska stała się białą plamą na mapie, rozdzielającą dwa wielkie systemy dróg wodnych, zachodnio– i wschodnioeuropejski. Wątpliwy to raczej powód do chwały.
Z ministerialnych komunikatów wynika, że przejęcie nadzoru nad gospodarką wodną odbyło się in gremio – w całości, poprzez przeniesienie odpowiednich działów i pracowników z jednego resortu do drugiego. Czyli ci, którzy są w znacznej mierze odpowiedzialni za doprowadzenie do degrengolady naszych dróg wodnych, teraz będą nadal nimi zawiadywać – i może je nawet naprawiać.
Poniekąd jest to słuszne, chociaż niekoniecznie, jak w przypadku zegarków, ich psuje mają kwalifikacje zegarmistrzów. Ale urzędnicze zdolności przystosowawcze są legendarne (pod tym względem chyba tylko kameleony mogą się równać). Gdzie jak gdzie, ale w urzędach zasada „cuius regio, eius religio” obowiązuje bezwzględnie. Ludzie dostosują się szybko – z rzekami i kanałami będzie trudniej.