Osoby, którym marzyłoby się wyjście Polski z Unii Europejskiej, można by śmiało podejrzewać o zanik pamięci lub brak wyobraźni – albo o jedno i drugie. Przedsmak tego, co by się mogło wtedy stać, będzie stanowił brexit. Z tym że skala polexitu byłaby wielokrotnie większa.
Weźmy tylko jeden przykład branży spedycyjno-transportowej. Jesteśmy w tym względzie europejską potęgą. Niemal 1/4 z 2 mln ciężarówek (23%) docierających rocznie do Wielkiej Brytanii pochodzi z Polski – jest więc to ponad 1200 pojazdów dziennie. Obecnie ich formalności graniczne trwają 6-8 sek., bo odbywają się bez deklaracji i odpraw celnych, paszportowych, sanitarnych, wiz itp. Wystarczy, że czas tych odpraw wzrośnie nawet nieznacznie, a będziemy mieli do czynienia z tym, o czym już zdążyliśmy zapomnieć, czyli kilkudziesięciokilometrowymi kolejkami na granicach i wielodobowym niekiedy oczekiwaniem na odprawy (patrz: granica wschodnia). Transport, jak kiedyś, stanie się niedrożny, a tabor i kierowcy, zamiast wozić towary, tkwić tam będą bezproduktywnie.
Na dodatek brexit spowoduje skurczenie się rynku, ograniczenia w uprawianiu kabotażu, przesunięcie ładunków na inne środki transportu, a w efekcie upadłość wielu polskich, zwłaszcza mniejszych, firm przewozowych, których nie stać będzie na spłatę rat leasingowych i pokrycie wyższych kosztów odpraw, przestojów itp. Wyobraźmy to sobie w skali zwielokrotnionej, z jaką mielibyśmy do czynienia w przypadku polexitu i nie tylko w odniesieniu do jednej branży transportowej, a również niemal wszystkich pozostałych.
Zaledwie kilkanaście lat temu, zanim weszliśmy do strefy Schengen, podczas wyjazdów do krajów UE patrzyliśmy z zazdrością, jak ich obywatele przechodzili swobodnie przez graniczne przejścia „zielone”, podczas gdy sami musieliśmy stać w tasiemcowych kolejkach do odpraw. Czuliśmy się wtedy Europejczykami gorszej kategorii. Ludzi, którym marzyłby się powrót do tamtych czasów i tamtych sytuacji, należałoby po prostu leczyć.