Chmury zbierają się nad projektem gdyńskiego portu zewnętrznego. Zagrożeniem może być brak tzw. Drogi Czerwonej, arterii kluczowo portowi niezbędnej. Jej realizacja wciąż odsuwa się w czasie. A bez niej budowa wielkiego terminalu traci sens. Dodatkowych setek tysięcy, a docelowo nawet 2 mln kontenerów, nie da się bowiem przewieźć drogami, które już obecnie są niewydolne.
Okazuje się, że nawet w samym rządzie zdania na temat tej arterii są diametralnie różne. Niedawno minister Marek Gróbarczyk informował, że Droga Czerwona została wpisana do projektu nowej ustawy portowej. Ale jej tam nie ma. Na konferencji TENTacle naczelnik w Departamencie Strategii Transportu Ministerstwa Infrastruktury Michał Kwiatkowski deklarował, że projekt będzie niebawem realizowany. Ale dyrektor Departamentu Dróg Publicznych Jarosław Waszkiewicz na posiedzeniu sejmowej Komisji Gospodarki Morskiej oznajmił, że droga, owszem, powstanie, ale… gdy samorząd Gdyni sam sobie ją wybuduje. Głównej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad nie wolno ponoć budować dróg zarządzanych przez samorządy – chyba że są to autostrady lub drogi ekspresowe.
Nie wiem, czy prezydenta miasta można uznać za zarządcę drogi, której nie ma i której koncepcja dopiero się rodzi (tam, gdzie miałaby przebiegać, rozciągają się torfiaste łąki rzeczki Chylonki). Poza tym, z punktu widzenia miasta, byłaby to droga peryferyjna, o marginalnej dla jego mieszkańców przydatności. Za to ma ona kapitalne znaczenie dla portu, kraju i regionu, gdyż Gdynia jest jednym z węzłów bazowych europejskiej sieci dróg TEN-T. Dlaczego więc to akurat 246-tysięczne miasto miałoby ryzykować swój budżet, zadłużając się, by zrealizować niezbyt mu potrzebną inwestycję o wartości wielu setek milionów złotych?
Od kilku lat trwa wymiana korespondencji między prezydentem Gdyni a ministrem infrastruktury, dotycząca tego, kto miałby Drogę Czerwoną wybudować. Interweniują w tej sprawie Najwyższa Izba Kontroli i posłowie. A drogi jak nie było, tak nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie.