Piraci, terroryści i wojna na Ukrainie napędzają biznes morski. Podnosimy stawki frachtowe, bo nie można przepłynąć przez Morze Czerwone. Zwiększamy ubezpieczenia, bo terroryści atakują statki i jest niebezpiecznie. Zwiększamy ceny ropy i gazu, bo zamiast sprowadzać rurociągami, trzeba wozić po całym świecie zbiornikowcami. Każdy pretekst jest dobry, by podnieść cenę usługi czy produktu. Rozpoczęło się dojenie klientów.

Europejski przemysł budowy statków się kurczy, bo Komisja Europejska nic nie zrobiła, by go chronić. Koszty budowy morskich farm wiatrowych wzrosną, bo nikt nie przewidział inflacji i konieczności sprowadzania stali, której nie produkuje się w odpowiednich ilościach w Europie. „Local content” nie jest taki, jak byśmy chcieli, bo państwo nie pomaga przedsiębiorcom. Naukowcy nie mają zleceń z biznesu mimo podpisania setek umów o współpracy z rektorami, dziekanami i kierownikami katedr. Dojenie budżetu na kolejne „odkrycia” naukowe i „innowacje” trwa w najlepsze.

Takich jak wyżej i podobnych tłumaczeń można wysłuchiwać na każdej konferencji branżowej, w czasie dyskusji panelowych czy spotkań biznesu i naukowców. Wszyscy, na wzór rolników, żądają finansowego wsparcia Komisji Europejskiej, rządu lub administracji lokalnej. A efekty widać jak na dłoni, a właściwie na mapie rankingów. Trwa dojenie budżetów państw i Unii Euroepjskiej, tymczasem przemysłowa potęga Europy wisi na dostawach z Chin.

Polska jest wciąż w ogonie innowatorów i państw wdrażających robotyzację i automatyzację. W maju br. w Polsce odbyło się kilka konferencji na temat zastosowania sztucznej inteligencji w technologiach kosmicznych. Zabrakło jednej, jak użyć tę zwykłą inteligencję i niewątpliwy potencjał polskich uczelni i firm polskiej gospodarki morskiej do wykorzystania silnego atutu, jakim jest nadmorskie położenie naszego kraju i dobrze wykształcone kadry.

PRZEZMarek Grzybowski
ŹRÓDŁONamiary na Morze i Handel 12/2024
Poprzedni artykułMorski hub zamiast ogórków
Następny artykułPaliwowa schizofrenia