Na spotkaniu z przedstawicielami zarządów i rad interesantów portów oraz pilotów portowych minister Marek Gróbarczyk poinformował, iż resort wycofuje się z zamiaru wprowadzenia takich zmian w ustawie o portach, które ponownie umożliwiłyby ich zarządom bezpośrednie prowadzenie działalności przeładunkowej i w ogóle operacyjnej. To dobra decyzja.
Autorzy tego pomysłu, kimkolwiek oni byli, podeszli do sprawy dość bezrefleksyjnie. Lata trwało pozbywanie się przez zarządy portów spółek operacyjnych, do czego zobowiązywała je dotychczasowa ustawa portowa, a także ustawodawstwo unijne. Przez ten czas liczba zatrudnionych w nich oraz w ich spółkach osób skurczyła się z tysięcy do kilkuset osób. Zmienił się też profil działalności. Wraz z ubytkiem pracowników zniknęło również know how, związane z prowadzeniem operacji portowych, które również mocno ewoluowały.
Pomysłodawcy najwyraźniej nie brali tego pod uwagę. A portowa działalność operacyjna to nie same tylko „konfitury”, lecz także ogromne ryzyko związane z niestabilnością rynku, w tym także z decyzjami armatorów, którzy niemal z dnia na dzień potrafią przenieść się z portu do portu, nie bacząc na poczynione tam wcześniej inwestycje (vide: przejście Maerska i innych armatorów z Gdyni do Gdańska). To ryzyko jest chlebem codziennym terminali. Angażując się w operacje portowe, zarządy stałyby się konkurentami swoich najlepszych partnerów, którzy nie tylko to ryzyko wzięli na siebie, ale którzy wcześniej ulokowali w portach polskich ogromne sumy, licząc na wieloletnią, stabilną współpracę – i godziwe zyski z zainwestowanego tam kapitału.
Na takich partnerów te same zarządy portów zdają się liczyć przy realizacji swoich planów rozwojowych. Czy zdecydowaliby się oni wejść do tych portów, wiedząc, że będą tam konkurować bezpośrednio z ich zarządami, znajdującymi się w uprzywilejowanej pozycji? Zaangażowanie się administratorów portów w działalność przeładunkową byłoby bardzo skutecznym sposobem na ich odstraszenie.