W dawno minionych czasach, a konkretniej jakieś pół wieku temu, w naszych kinach wyświetlano film pod powyższym tytułem. Składał się on z różnych ciekawostek, zestawianych ze sobą często na zasadzie paradoksu. Dotyczyły one zwykle najróżniejszych obyczajów, panujących wśród ludów i społeczeństw świata, zarówno tych bardzo zaawansowanych cywilizacyjnie, jak i wręcz przeciwnie. Była wśród nich jedna scena nakręcona na Nowej Gwinei.
Zamieszkujące tamtejszą dżunglę jedno z papuaskich plemion otarło się gdzieś o bardziej zaawansowany przejaw cywilizacji. Jego członkowie podejrzeli, że na ich wyspie, na odległym lotnisku, lądują srebrne ptaki. Wyładowywane są z nich najróżniejsze atrakcyjne i ciekawe przedmioty. Umyślili sobie, że to ich zmarli przodkowie wysyłają im z nieba prezenty, ale chytrzy biali ludzie wybudowali lotnisko, by zmylić nadlatujące ptaki, skłonić je do lądowania – i dzięki temu przechwytują dobra, które im się nie należą, a które powinny trafiać do właściwych adresatów.
By zapobiec dalszym takim pomyłkom, wykarczowali gdzieś podłużny kawałek dżungli i zbudowali obok niego coś na kształt wieży kontroli lotów. Wieczorami siadywali tam, palili ogniska oświetlające ich pas startowy i patrzyli w niebo, czekając, aż zacni przodkowie odkryją swoją pomyłkę i skierują wreszcie srebrne ptaki z darami do właściwego miejsca przeznaczenia.
Nie wiem, czy po upływie półwiecza nowogwinejskie plemię nadal pali tam ogniska i oczekuje prezentów z nieba, czy też bliższe kontakty ze współczesną cywilizacją już pozbawiły ich tej naiwnej wiary. Jednak, nie wiedzieć czemu, przejmująca melodia – która nota bene stała się później światowym przebojem – towarzysząca wyświetlanej wtedy scenie, jak i przeraźliwie smutny obraz grupki Papuasów spoglądających wieczorową porą w niebo, z nadzieją, że srebrne ptaki wreszcie do nich trafią, a wraz z nimi obfitość różnych dóbr, uparcie mnie ostatnio nawiedzają.